Filmik - dzieło całej załogi zmontowane przez Maćka | ||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Pora powrócić na północ. Marcin Sanetra poszukał jachtu, który jest nowy więc raczej nie będzie potrzeby naprawiać go po drodze. Zaproponował mi poprowadzenie jednego z etapów, a ja wybrałem ten ósmy, czyli z Trondheim do Bergen. Potem okazało się, że dziewiąty także przyjdzie mi poprowadzić. Po przeszło dobie lądowo - morskiej podróży dotarliśmy świtkiem do Trondheim. Jacht udało nam się zlokalizować dość łatwo tylko dotarcie do niego przez rozkopane uliczki było dość skomplikowane. Wreszcie jacht odebrany i można było się w nim rozpakować, zjeść obiad i rozpocząć odsypianie podróży. Na zwiedzanie miasta nikomu nie starczyło sił. Dopiero następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Przed nami rozległy kręty fiord. A za nim następny. I następny. Po piątej pm docieramy do Brekstad, ale apetyty na żeglowanie są niezaspokojone, więc wieczorem ruszamy dalej i dopiero następnego popołudnia docieramy do Krystiansundu. Teraz należy się wyrwać z osłony fiordów i przeskoczyć kawałek otwartym morzem. Nocą jednak rozdmuchuje się wiatr, który wygania nas daleko w morze a jacht, jak się okazuje nie bardzo chce pod wiatr żeglować. Do rana sztormujemy w dryfie, a rankiem zmieniamy hals i okazuje się, wracamy tym samym śladem w stronę brzegów. Nic to - wreszcie następnego dnia wieczorem, podpierając się silnikiem docieramy do Molde. Nasz główny cel teraz to Geirangefiord, sławny otaczającymi go górami, sięgającymi 1800 m. Po drodze jeszcze Aalesund i Sjoholt. Wiatrów w fiordach przeważnie nie ma, więc podstawowym napędem jest nasz 30-to konny, skąd inąd bardzo oszczędny silnik. Na końcu wczasowa miejscowość, do której, poza promami docierają również wielkie wycieczkowce. Andrzej, wyposażony w pokaźną szafę pełną wymyślnych przynęt regularnie zaopatruje nas w świeże ryby, których nazw często nie daje się ustalić. Ale, mimo że "noname" smakują wyśmienicie, szczególnie że Wacek z własnej, nieprzymuszonej woli obejmuje funkcję kuka. Czas zaczyna nas poganiać, więc następny etap, do Flory odbywamy jednym cięgiem przy cichych protestach niewyspanej załogi. Dalej już tylko żabi skok Na Alden, zwany "Norweskim koniem". Mała, niemal niezamieszkała wysepka wznosi się na ponad 600 m powyżej otaczającego morza a u stóp maleńki porcik schronienia w sam raz dla mieszkającego tu rybaka i dla nas. Wacek z Jackiem oczywiście wybierają się na szczyt, Andrzej próbuje szczęścia w wędkowaniu a ja szukam słodkiej wody w wypływającym z pod skalnego urwiska strumyku. Bardzo spokojne i malownicze miejsce. Do zmiany załogi w Bergen zostało już niewiele czasu więc trzeba trochę więcej żeglować. Po drodze szalenie malownicza wyspa Fedje osłaniająca w sobie malowniczą zatokę. O tej porze roku turystyczna infrastruktura jest martwa ale i tak jest na co popatrzeć. W czwarte, czyli w przeddzień wymiany załogi docieramy już po ciemku do Bergen. Port jachtowy. w przeciwieństwie do dotychczas odwiedzanych jest zapchany i wypadło nam stanąć przy tylnych drzwiach od knajpy. Dopiero rano można się przestawić w bardziej cywilizowane miejsce, zaopatrzone w źródło słodkiej wody i prąd, który poza ładowaniem akumulatorów potrzebny będzie szkutnikom, którzy mają nam wymienić cieknący zbiornik paliwa i wody. Nowa załoga przybywa, szkutnicy zabierają się do roboty co zajmuje im cały dzień. Prawdę powiedziawszy, założenie nowego zbiornika bez usunięcia drugiego - również cieknącego okazuje się później bardzo kłopotliwe. Pożegnanie ze starą załogą, powitanie nowej i ... spać, bo nowi mają za sobą dwie noce w podróży mikrobusem. Tym razem w załodze jest Tomek, który już tym jachtem odwiedził wcześniej Nordkap i zna go od podszewki. Załoga jest nieco liczniejsza, liczy 6 osób, nie wspominając o mnie, więc w razie potrzeby można będzie żeglować na trzy wachty, bez nadmiernego zmęczenia. Teraz sztandarowym celem jest Lysefiord, znany z "kazalnicy" - przedziwnej skały wiszącej wysoko nad fiordem. Odwiedzamy po drodze malownicze porciki i wreszcie całodobowy przebieg z Fielberg do Skudeshavn. W nocy wiatru na lekarstwo ale pod wieczór w UKF-ce pojawiają się "Gale warning" i w pierwszych podmuchach silnego wiatru chowamy się w Skudeshavn - miasteczku zbudowanym na brzegach krętego fiordu - portu i wyglądające jak miasteczko dla lalek. Następnego dnia pod osłoną wysp i wysepek, ale pod zdecydowaną siódemkę piłujemy ( na silniku oczywiście ) do Forsand, na wejsćiu do Lysefiordu. Rano penetrujemy malowniczy fiord i przymierzamy się do dalszej drogi. Tankujemy paliwo w Foresund "pod korek" i ruszamy najpierw na północ do wyjścia z Boknafiordu. Tu wystarcza nam częściowo zrolowana genua. Mijamy halsujące pod wiatr jachty, co napawa mnie nadzieją, że na pełnym morzy także się to nam uda. Do wyboru mamy albo przemykanie się pomiędzy szkierami przy brzegu albo żeglowanie po oceanie. To drugie wydaje mi się bezpieczniejsze. Część genuy i dwa refy na grocie pozwalają nam szybko żeglować półwiatrem, ale to wywiozłoby nas do Szkocji. Może innym razem, bo powinniśmy dopłynąć do Thyboron w Danii. Brakuje nam jakieś 120 mil, więc w zasadzie w zasięgu, ale nie tą łódką. Pod takimi żaglami ryje burtą wodę ku ( w różnym stopniu ) przerażeniu nieprzywykłych do żeglowania balastowym jachtem załogantów. Nie ma już czego refować, a na samym grocie łódka pod wiatr nie płynie. Podpieramy się silnikiem - praktycznie bez rezultatu. Rano zwalamy resztę grota i rozpoczynamy powrót do brzegu na silniku. Jestem mile zaskoczony, bo jachcik "langsam aber sicher" płynie pod 30-węzłowy wiatr i czterometrowe fale. Porozumiewam się z Marcinem koordynującym całą wyprawę i ustalamy, że trzeba zrzucić pychę z serca i wymianę załogi ( i skipera ) urządzić w Egersundzie, który jest najbliższym bezpiecznym portem. Docieramy tam w piątek wieczorem, więc z dniem zapasu, ale do Thyboron i tak byśmy nie dotarli pod południowo-wschodnią siódemkę a załodze i jachtowi należał się odpoczynek. Sobota spędzona na pucowaniu jachtu, odpompowaniu wylanej do zęzy ropy i innych przyjemności. Wreszcie kąpiel ( za 25 NOK - wyjątkowo drogo ) Za postój, ponieważ "po sezonie" nic jednak od nas nie chcą. Generalnie, w Norwegii prawie nie występuje hafenmeister, zbierający pieniądze. Zazwyczaj jest to skrzynka, do której należy wrzucić kopertę z zawartością 100 NOK, czasem z miejscem na wpisanie nazwy jachtu. Pobieranie prądu z kei jest zwykle obciążone dodatkowo 25 NOK. Automaty do prysznica zwykle za 5 lub 10 NOK. Tylko w Egersundzie kupuje się specjalny żeton. Dziękuję Marcinowi, który mnie do wyprawy w fiordy zaprosił, dziękuję swoim załogantom, że tyle czasu ze mną wytrzymali i nawet jeżeli powarkiwali, to raczej po cichu. Jachcik, poza dziecinnymi chorobami ( a był to prototyp ) do wyprawy w fiordy nadawał się doskonale. Na zimne poranki funkcjonowało ogrzewanie, na pływanie ( na silniku ) w deszczu sprawdzało się koło sterowe w kabinie nawigacyjnej. Mieszkanie dla 6 - 7 osób było moim zdaniem całkiem wygodne. Zabudowa wnętrza była niestety o wiele za delikatna na morze, co objawiło się wystrzeleniem rosłego Andrzeja wraz z drzwiami od kingstonu na środek messy, ale mam nadzieję, że nauczeni naszym doświadczeniem budowniczowie, następne egzemplarze zabudują solidniej. |
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Zdjęcia Białego Wieloryba Zdjęcia Maćka |